Jak powiedziane, tak zrobione; podczas wigilii była rozmowa o organizacji świąt :) Ja nie odzywałem się, bo w zasadzie – wiem, wtyd do tego się przyznawać – chciałem tylko zobaczyć gejzery, wodospady i inne. Ale gdzie się znajdowały – nie miałem jakiegokolwiek pojęcia. Jezu..co ja myślałem przed wyjazdem, mając w planach (przy okazji) zobaczyć kawałek Islandii, nie czytając pod kątem turystycznym o niej? Hahaha…no nie..prawdziwy ze mnie islandofil. Heh.
Na pierwszy dzień świąt z Grześkiem i Dorotą pojechaliśmy do Þingvellir; góry, wodospady, gejzery. Generalnie taka prawdziwa Islandia :) Poniżej zdjęcie zrobione w drodze; ale jeszcze w Reykjavíku. Godzina 8:40
Wiem. Nic nazdwyczajnego; droga jak droga. Trochę śniegu, który napadał do wigilii. Latarnie jak te polskie. Ale o to mi nie chodziło. Najbardziej zaintrygowała mnie ta jasna chmura na niebie. I to nie była zaparowana szyba samochodu. Chociaż w sumie chmura, jak chmura. I takie w Polsce też są ;-)
Droga numer 36 a.k.a. Þingavallavegur z Mosfellsbær Cała biała, cała dla nas; w ciągu nieco ponad godzinnej jazdy na drodze minęliśmy góra z 3 samochody :D No i tak w końcu dotarliśmy do Þingvellir. Uwielbiam Księżyc, więc musiałem go złapać na zdjęciu :D Po czym we trójkę poszliśmy..eee…w dal :D I tak oto ukazał nam się jezioro zwane Þingavallavatn Byliśmy tam jeszcze przed wschodem słońca, ale chmury uniemożliwiły mi jakiekolwiek ewentualne złapanie wschodzącego słońca na zdjęciu :( Po porobieniu nieco zdjęć poszliśmy jakąś doliną(?) nad jezioro; w okolicy to właściwie poza nami nie było nikogo :D I zdjęcie dolinki, którą schodziliśmy I zdjęcie z dołu do góry
Poniżej zdjęcie już nad jeziorem; na zdjęciu ja z Dori Nie wiem czemu, ale straaasznie bardzo mi się podobają te skały w tle. No mają swój urok. Tu już Þingavallavatn, jak zmierzaliśmy w kierunku Þingakirkja.
Po drodze mijaliśmy cudowne “oczko wodne”; kolor wody był dla mnie szokiem; widoczność? Do kilku(nastu?) metrów nawet. Te odbijające się kropki w wodzie to..monety. Niektóre z nich wcale płytko nie leżały :) Zmierzaliśmy dalej w kierunku kościółka (Þingakirkja), po drodze mijaliśmy malutki, stary cmentarzyk; obstawiam, gdyby miał swoją nazwę, nazywałby się pewnie Þingakirkjugarður :P I sam Þingakirkja Nie wiem czemu, ale takie kościółki jak ten, czy Fríkirkja, od razu identyfikują mi się z Islandią; takie małe, proste a zarazem ciekawe. I ujęcie na kościół z drogi powrotnej Przy okazji neguję plotkę, jakoby na Islandii nie ma drzew ;-). A właśnie że są. I nie tylko drzewa, a nawet i lasy :) Fakt, dużo nie ma, ale są!
Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy dalej – do Geysir, żeby zobaczyć gejzery :-) Im dalej byliśmy od Reykjavíku i Þingvellir, tym mniej śniegu było; w pewnym momencie wyglądało tak, jakby ktoś palcem narysował linię, która oddzielała gdzie śnieg miał padać, a gdzie nie. I kilka minut dalej.. Po kilkudziesięciu minutach dojechaliśmy do Geysir; pierwsza rzecz, która mi się w oczy rzuciła? Góry, wodospadziki maleńkie. Nie wiem, skąd ta fascynacja górami; może dlatego, że w Polsce byłem tylko w Pieninach? Haha. A nad polskim Bałtykiem w ogóle nie byłem nawet (póki co). Poszliśmy do zajazdu na kawę i poszliśmy do gejzerów :) Poniżej oczko z wrzątkiem. (znów fascynacja kolorem wody *.*) Gejzery wyrzucają z siebie wodę mniej więcej co 15 minut. Czasem na “wystrzał” można czekać pół godziny, czasem jest jeden po drugim. Kilka udało mi się złapać i z kilkoma załapałem się na zdjęcie :D Jak poznać, że gejzer zaraz pokaże swoje oblicze? To proste. Wystarczy obserwować wodę w takim “kraterze”; jeśli zaczyna się zapadać, to możemy szykować aparat do zdjęcia :) Zanim woda, a raczej para, wystrzeli w górę, woda w tym “kraterze” zapada się 2-4 razy. Zdjęcie poniżej pokazuje właśnie krater, do którego wlewa się woda po wyrzuconej parze wodnej
Oczywiście są zakazy wchodzenia i takie tam. No ale to Islandia; kto tego pilnuje? Wchodzisz na własne ryzyko ;-) Najważniejsze, żeby wchodzić z głową i z nią wyjść :) W tle znajduje się największy gejzer, który jest już na emeryturze; nie strzela już do góry, bo wewnątrz skały się przesunęły i już nie ma takiej siły, by wyrzucać parę wodną. Widać tutaj taki charakterystyczny “krater” (nie wiem, jak to się fachowo nazywa :P) No nie wygląda na dużego, ale dla porównania wstawiam zdjęcie, na którym stoję przy nim (przy okazji się ogrzewam ;).
Poniżej już tak na pożegnanie zachciało mi się zdjęcia przy “Litli – Geysir” [Mały Gejzer].
Z gejzerów słychać szum ponoć najpiękniejszego islandzkiego wodospadu – Gullfoss [Gytlfoss], czyli “Złotego Wodospadu”. Więc warto i tam się wybrać :-) Wodospad Gullfoss jest dwukaskadowy i wysokość jego wynosi 32 metry. Kiedyś miała tam powstać hydroelektrownia, ale Islandczycy protestowali. Mają fioła na punkcie natury ;) Widok na Gullfoss ztarasu (z którego wiatr mnie zdmuchnął prawie :D)Oczywiście poszliśmy nad sam wodospad; ścieżka była idealnie śliska. W dodatku szła w dół; trzeba było się trzymać linki ofkors ;) Ja tam szlifa o mały włos zaliczyłbym :D I zdjęcie 1/2 wodospadu już z nieco bliska Tak w ogóle to dość ciekawie wyglądała trawa pokryta lodem Druga połowa Złotego Wodospadu i widok na fajnie wyrzeźbiony kanion Po odwiedzeniu Gullfoss, wracaliśmy do domu. Przy okazji drogi do samochodu zrobiłem jeszcze zdjęcie islandzkiego lodowca; cd. nazwy nie jestem pewien, ale to chyba Eystrihagafellsjökull (Ejstrijahafeltsjołkutl? Nie mam pojęcia, jak to się wymawia) No i powracając do HFJ… W międzyczasie leciała Björk – Hyperballad <3 Trochę padnięty byłem i w samochodzie przysnąłem. Obudziłem się gdzieś przed Mosfellsbær bodajże. Dobra..to tyle na dziś..tak myślę :)